Wieczór kawalerski w Mielnie
Mielno to dla mnie synonim imprezy. Kiedy kumpel oznajmił, że się żeni stwierdziliśmy, że wieczór kawalerski zorganizujemy mu właśnie w jednym z tamtejszych barów. Nie rezerwowaliśmy żadnych wejściówek na zabawę ani miejsc noclegowych, zdecydowaliśmy, że wszystko ma się dziać spontanicznie. Zapakowaliśmy namioty do samochodów i ruszyliśmy w drogę. Dojechaliśmy na miejsce w cztery godziny, nad morzem byliśmy już o 6.00 rano. Było zimno, szaro i pusto, ale i tak poszliśmy na plażę, bo na pole namiotowe można było wejść dopiero o 10.00. To nie było Mielno, jakie znaliśmy z opowieści. Przywitały nas cisza, spokój i szum morza, a nie muzyka, krzyki i śpiew. No tak, 8.00 rano...
Pospacerowaliśmy po plaży i po mieście. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Mielno jest bardzo małą miejscowością. Jedna ulica pełna budek z pamiątkami, pole namiotowe, jezioro i morze. Nic poza tym. Zjedliśmy śniadanie w jednej z knajpek i poszliśmy rozłożyć namioty. Świetne miejsce, położone kilka metrów od plaży.
Nie chcieliśmy zaczynać zabawy za wcześnie, ale piwko to przecież nie alkohol. Plaża, piwko, pływanie, piwko, piwko, obiad, piwko i tak nam minął czas do wieczora. O 21.00 nikt z nas nie miał właściwie ochoty na imprezę, ale w końcu po to tutaj przyjechaliśmy. Znów przeszliśmy kilka razy tę samą ulicą, co rano, ale nie było żadnego klubu godnego uwagi. Jedyną ciekawą atrakcją okazało się wesołe miasteczko. Jednak po takiej ilości piwa, nie był to zbyt dobry pomysł. Wylosowaliśmy parę pluszaków i pierścionków w automacie, kupiliśmy przyszłemu panu młodemu kilka jednoznacznych prezentów, które mogą mu się przydać w życiu małżeńskim i znów poszliśmy na piwo.
Poszliśmy jeszcze zobaczyć, czy na plaży nie dzieje się coś ciekawego. Coś się działo, ale nie było ciekawe. Kilku facetów ubranych na różowo śpiewało piosenki o utraconej miłości. Jakoś nie trafiało to do naszych serc więc wróciliśmy na pole namiotowe i tam zorganizowaliśmy sobie prywatną imprezę. Chętnie przyłączyli się do nas inni wczasowicze i właściciel obiektu. Dzięki nim kumpel miał naprawdę niezapomniany wieczór kawalerski. No w sumie... zapomniany.
Na drugi dzień, gdy kierowca wrócił do formy zapakowaliśmy swoje graty i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wracaliśmy przez tę samą uliczkę pełną sklepików i nagle jednego z nas coś tknęło. Skręciliśmy w prawo, a tam tłumy, muzyka, kluby, knajpy i uliczni artyści... Jednak nie byliśmy w centrum Mielna... Nasze pole namiotowe położone było w osadzie Unieście. Myślę jednak, że żaden z nas nie widział różnicy.